tygodnik opoczyński
Baza firm
 
Opoczno

 65–lecie „Żeroma”

 
Jak żywe są wspomnienia dawnych dni…

Minęło 65 lat od momentu, kiedy w Opocznie powołano do istnienia pierwszą w całym ówczesnym powiecie szkołę średnią. To czas na odświeżenie zapomnianych faktów, a może i na odrodzenie starych przyjaźni. W tym odcinku naszych wspomnień pragniemy ukazać portret szkoły widziany oczyma absolwentów (wszystkie wypowiedzi zaczerpnięte zostały z „Młodego Nurtu Opoczna” nr 3, wydanego z okazji 50–lecia istnienia szkoły 10 czerwca 1995 r.).
To była dziwna szkoła. Powstała właściwie z niczego, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi. Stworzyła ją grupa entuzjastów z dyrektorem Stanisławem Kowalskim na czele. Ci ludzie pragnęli uczyć młodzież, przekazywać to, co mieli w sobie najlepszego. Dziwni też byli pierwsi uczniowie, osoby w bardzo różnym wieku, często z bagażem okupacyjnych przeżyć. Łączyła ich chęć zdobywania wiedzy, ciekawość życia, tego wolnego od strachu, niosącego ze sobą tyle nowego, interesującego. W tej szkole przedziwnej, ale wspaniałej przyszło mi uczyć się i działać przez trzy pierwsze lata jej istnienia.
Pewnego dnia zjawił się nowy polonista. Był niewiele starszy od nas, równie jak my pełen entuzjazmu, człowiek o gorącym sercu – profesor Bolesław Sitek. On to właśnie pomógł nam w ustaleniu, co trzeba realizować najpierw, a co trochę później, jak zabrać się do realizacji naszych planów. Zgodnie stwierdziliśmy, że prawdziwa szkoła musi mieć prawdziwą gazetę. Tak powstał „Młody Las”(…). W drugim roku istnienia szkoły powstało koło artystyczne. Opiekunem i animatorem był niezastąpiony profesor Sitek, ale robił to tak umiejętnie, że wydawało nam się, że robimy to sami, a on tylko pomaga. Patrzę na starą fotografię: koło artystyczne w swoim najstarszym składzie. Młode, uśmiechnięte twarze, ufne, a zarazem ciekawe tego, co przyniesie życie. Jak bardzo jesteście mi bliscy, moi kochani, jak bardzo oddaliło nas życie i nieubłaganie płynący czas.
Janina Brzuchowska–Wójcik,
absolwentka z 1947 r.

Liceum opoczyńskie stało się dla mnie szkołą, w której 4–letni pobyt przeżyłem tak mocno pierwszy raz w życiu. Tak mocno, że czas nie zatarł tamtych osób i zdarzeń w pamięci. Zaczęło się w czerwcu 1956 r. Egzamin wstępny w gmachu LO przy ul. Szewskiej 2. Z jęz. polskiego odpowiadam przed prof. Marią Jędrzejewską, z matematyki przed siwym jak gołąbek prof. Stanisławem Kowalskim.
„Raczkujący licealista” – jeszcze nie wiedziałem wtedy, że stoję przed jednymi z najwybitniejszych pedagogów mojej szkoły: absolwentką z roku 1945 (z pierwszego rocznika maturalnego) i założycielem opoczyńskiego liceum.
Klasa moja otrzymała literę „c”, konkurując przez cztery lata w nauce z klasami równoległymi o literach „a” i „b”. W „b” i „c” językiem obcym był niemiecki, w „a” – łacina.
Rada Pedagogiczna liceum miała w swoim gronie wiele barwnych postaci, zasłużonych, których nawet sam wygląd i fizjonomia znamionowały wyraźną indywidualność. Pierwsza wychowawczyni. Pełniła tę funkcję w naszej klasie tylko przez rok: prof. Danuta Piasko (potem Wardzichowska), polonistka. Przemawiająca do swej VIIIc w charakterystyczny sposób – niezbyt głośno i jakby nieco wolniej niż inni. Malująca się na twarzy profesorki powaga kontrastowała z jej dziewczęcym obliczem. Wzbudzając sympatię, nasza wychowawczyni zarazem onieśmielała nas.
Prof. Erika Fugas – nasza trzecia z kolei germanistka. Pojawiła się, gdy rozpoczynaliśmy klasę XI. Stanęła przed nami, onieśmielona początkowo. Już wkrótce zaczęła jednak „trzymać nas mocniejszą dłonią” (mimo że była to dłoń wątła…). Prof. Fugas przyniosła ze sobą w mury LO najbardziej naturalny, najbliższy oryginałowi język niemiecki.
Prof. Stefan Fudalej. Wyraz jego oczu za okularami wskazywał na ciągłe zamyślenie, przebywanie gdzieś tam wśród wielkich tematów i spraw. Dla klasy „a” był łacinnikiem, dla nas (w klasie VIIIc) wykładowcą historii starożytnej i po dwóch latach (w XIc) wykładowcą logiki. Wykład prof. Fudaleja stawał się gawędą, która wspaniale zapadała słuchaczowi w pamięć, nawet bez robienia notatek.
Profesorka Leokadia Pieczko. Dostojna, władcza twarz jagiellońska, o rysach wskazujących na Kresy Wschodnie – jakby wzięta z obrazu Matejki. Absolwentka Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie. Przez 3 lata (kl. IX, X, XI) wykładała historię. Wymagająca, niekiedy surowa, a przecież o miękkim sercu. Gdy zbytnio jej daliśmy się we znaki, wolała zwykle: „Ach, wy, gałganiarze, czekajcie, już ja wam pokażę…”, po czym usiłowała przybrać groźny wyraz twarzy. To się jej najczęściej nie udawało; patrząc na tych „rozbrajających poczciwców” nie mogła w końcu nie uśmiechnąć się do nich. Troszczyła się o nasze dobro bardziej niż my sami. Kiedy pewnego dnia musiała nieoczekiwanie bardzo dobrej uczennicy postawić ocenę niedostateczną, przeżyła to bardzo silnie, jako swego rodzaju dramat! Rozległ się dzwonek kończący tę lekcję, a profesorka nie wyszła na przerwę, gdyż stała wraz ze swą uczennicą i obie… płakały.
Pani profesor Pieczko zawdzięczam to, że połknąłem bakcyla historii, który noszę w sobie do dziś. Pod jej kierownictwem działało kółko historyczne. Należałem do niego w klasie X i XI i tam poznałem wychodzący do dziś miesięcznik „Mówią Wieki”.
Prof. Antoni Mazur – potrafił z tak niewdzięcznego dla zwykłego śmiertelnika i dla humanisty przedmiotu, jak fizyka, uczynić rzecz przystępną i ciekawą. Mówiący raczej cicho, pogodny, nazywany przez nas (po cichu) czule po imieniu (Antek, Antoś). Jego lekcje nie miały nastroju dramatycznego – wnosił w nie pewną, pomagającą w nauce, wesołość… A jednak… przed tym żartobliwie reagującym na nasze „przymierzanie się do fizyki” pedagogiem czuło się respekt i nogi w kolanach stawały się „miękie”, gdy było się wywołanym do odpowiedzi. Oznaczało to bowiem: podejść do profesora, wręczyć mu swój zeszyt przedmiotowy i stanąć oko w oko z tablicą. Profesor przeglądał zeszyt,… to znów spoglądał, czy żądany wzór został na tablicy napisany. Cierpliwie czekał, nie zżymał się. Bywało jednak, że „lufę” postawić musiał… Lubiliśmy profesora Mazura i za tę wesołość i za sprawiedliwość w ocenianiu nas.
Prof. Maria Jędrzejewska – polonistka, o obliczu zawsze spokojnym, nigdy nie zdradzającym nastroju. Prowadziła kółko miłośników książki i przygotowywała w jego wykonaniu spektakle teatrzyku szkolnego. Surowa i wymagająca a przecież kochana tak, jak inni pedagodzy.
Prof. Stanisława Zalega (biolog) – wprowadzała nas w wiedzę o przyrodzie z pedanterią równą umiejętnościom mistrza pędzla i palety malującego piękny krajobraz. Wiodła nas na naukowe wycieczki w plener. To dla niej w wakacje 1958 r. (po ukończeniu klasy IX) wędrowałem po Lesie Januszewskim, zbierając liście różnych drzew do zielnika. Do dziś widzę panią profesor, jak stoi przed naszą klasą, patrząc na nas w charakterystyczny dla siebie sposób, swymi wyrazistymi mądrymi oczyma.
Plejadę postaci z grona pedagogicznego niechaj tu zakończy dyrektor Czesław Waśkiewicz. Z inżynierską wprawą uczył nas rysunku technicznego, dźwigając zarazem na swych barkach ciężar wszystkich spraw Liceum, przede wszystkim – budowę nowego gmachu szkoły przy ul. Żeromskiego.
Lata licealne… lata niezapomniane… Ileż to przeżyć i zdarzeń… Zimowe manewry w ramach PW w rejonie stadionu, parku i dzisiejszego osiedla Trąbki. Wędrówki z kolegami i dyskusje o życiu, o świecie, nawet o kosmosie. Lub zamiast dyskusji śpiew marszowy – piosenki harcerskie, wojskowe.
I wycieczki szkolne, będące źródłem przeżyć przy poznawaniu ojczystej przyrody i historii. Zawsze prowadził je u nas prof. Jankowski – nasz „Jankoś”. W lipcu 1958 r. wędrowałem z nim przez Karkonosze (obóz wędrowny męski dla uczniów z różnych klas LO). W czerwcu 1959 r. powiózł naszą Xc przez Łódź i Toruń do Malborka, Fromborka, Elbląga, Gdańska, Gdyni i Sopotu, na tereny niegdyś przywłaszczone przez Krzyżaków.
W Malborku mijając restauracje: „Zbyszko” i „Jagienka”, a potem stając przed słynnym zamkiem nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że przeniosłem się w czasy Maćka i Zbyszka z Bogdańca, Juranda, Danuśki, Jagienki(…).
A wcześniej były pamiętne dwa dni przeprowadzki Liceum z ul. Szewskiej na ul. Żeromskiego, tuż przed feriami Bożego Narodzenia (19–20 grudnia 1958 r.). W górę ulicy 17 Stycznia ciągnęły wtedy do późnego wieczora długie szeregi postaci niosących stoły, krzesła, książki, pomoce naukowe. Byliśmy najstarszym z roczników, które w nowym gmachu Liceum spędziły pierwszy pełny rok szkolny – 1959/60, jako klasa XI.
W nowym budynku szczególnymi miejscami, oprócz sal lekcyjnych, stały się także: świetlica na parterze i korytarz I piętra (zwany w kronice szkoły „salą rekreacyjną”). W świetlicy spotykali się członkowie szkolnych kół zainteresowań, m.in. kółka historycznego. Tam odbywały się także studniówki i bale maturzystów.
Szczególnie bogatym życiem był przepełniony ów korytarz I piętra. Odbywały się tam uroczystości szkolne, plenarne zebrania rodziców, poniedziałkowe apele o 7.40, comiesięczne koncerty artystów Filharmonii Narodowej, zwane przez nas „Artos” (w piątki), urocze wieczorki taneczne w wybrane soboty, rozpoczynające się wbrew nazwie po południu. Podczas studniówek i balów maturalnych wzdłuż korytarza tego stały stoły z potrawami i krzesła, odbywała się tu konsumpcja.
Tamte wieczorki taneczne były jednak lepsze od dzisiejszych dyskotek. Nie ogłuszały nas wzmacniacze i kolumny głośnikowe, grał zwykły gramofon Bambino. Grał a nie huczał i dlatego, mimo skromnych parametrów technicznych pozwalał odczuwać koloryt muzyki, jej odcienie i nastroje.
Lucjan Muszyński,
absolwent z 1960 r.

Wybór Liceum Ogólnokształcącego był sprawą moich humanistycznych zainteresowań (…). Z perspektywy lat mogę powiedzieć, że gdyby dziś przyszło mi wybierać stąd, z Radomia, mój ogólniak, wybrałbym ten przy Żeromskiego w Opocznie. Dlaczego? Nie o sentymenty tu idzie. Myślę o otwartości, jaka cechowała tę szkolę, to grono, otwarte na indywidualne zainteresowania uczniów. W tamtych latach, gdy właściwie nie było tylu specjalizujących się w różnych dziedzinach humanistycznych szkół średnich (wystarczy porównać rozmaitość szkół o profilach technicznych), nasze Liceum było ewenementem. Podjętego wtedy wyboru nie żałuję. To co wyniosłem ze szkoły średniej, nawet w formie akcentów, uczulenia, owocuje do dziś.
I jeszcze jedno miłe wspomnienie –język niemiecki. Profesorka Erika Fugas budziła we mnie niekłamany podziw. Najpierw za jej znajomość języka polskiego. W duchu marzyłem, by choć w małej części tak władać niemieckim. Pierwsze dwa lata szło nam – myślę o całej klasie – całkiem nieźle. Profesorka potrafiła wydobyć z nas „siódme poty”. Jej idealny porządek dydaktyczny, sumienność, oryginalność i różnorodność metod pozostają dla mnie niedościgłym wzorem. Niestety, choroba w naszej klasie trzeciej na rok przerwała tę fantastyczną pracę. W klasie maturalnej pozostały nam jedynie próby dojścia do tamtego poziomu. Mimo to, gdy po latach prawie dziewięciu stanąłem w Monachium przed wstępną komisją egzaminacyjną, zostałem zakwalifikowany na piąty z sześciu poziomów zajęć. I komu to zawdzięczam?
Moje licealne wspomnienia idą w stronę każdego profesora, któremu za coś jestem wdzięczny. Każdy wniósł tu nie tylko swój przedmiot, ale cząstkę siebie. Również i klasa, koleżanki i koledzy z innych klas, pracownicy szkoły. Tu sięgam pamięcią do mojej pracy w bibliotece. Pani Kądzielowa dokonała trudu nie tylko przeniesienia, ale i uporządkowania licealnego księgozbioru. Jej technika „foliowania” książek funkcjonuje w moim prywatnym księgozbiorze do dziś. Czasem kłoś z pewnym uśmiechem patrzy, gdy cierpliwie okładam nowe książki. Zostaje wtedy poinformowany, że nauczyłem się tego jeszcze w liceum. A ilu to rzeczy nauczyłem się jeszcze? O ilu wiem, a ilu sobie nawet nie uświadamiam?
Kiedy zjawiam się w Opocznie, przejeżdżam lub przechodzę koło naszego Liceum. Nie zdarzyło się chyba nigdy, bym nie spojrzał na budynek, na wejście.
ks. Z. Niemirski, absolwent z 1980 r.
Szczególne miejsce należy się w tych wspomnieniach naszemu wychowawcy, prof. Józefowi Pomykale. Przywołując go dziś, po tylu latach, w pamięci widzę, że był nauczycielem z powołania. Więcej – był mądrym człowiekiem. Jego lekcje historii nie tylko bazowały na głębokiej wiedzy i obiektywnym patriotyzmie, ale były przede wszystkim lekcjami na temat życia i otaczającego nas świata, otwierały nas na świat i tworzyły ciekawość poznania. Jego lekcje wychowawcze poświęcone były z reguły wartościom uniwersalnym lub prowokującym intelektualnie zagadnieniom (pamiętam np. temat – czy snobizm może być zjawiskiem pozytywnym?). Dyskusje z nim rzeczywiście wychowywały, kształtowały właściwą hierarchię wartości i – co najważniejsze – wytwarzały w młodym człowieku rozumny stosunek do otaczającej rzeczywistości. Prof. Pomykała był racjonalistą, niezależnym od dogmatów i ideologii, wierzącym w człowieka, potęgę wiedzy i rozsądku.
Chciałbym wspomnieć jeszcze o jednym wydarzeniu z tamtych lat, które wyraźnie zostało w mojej pamięci, a więc musiało być wówczas – przynajmniej dla mnie – wydarzeniem ważnym. Otóż w roku 1969 lub 1970 szkoła została zradiofonizowana. W pracowni prof. Fudaleja na parterze pojawiła się tzw. radiola – skrzynia wielkości biurka, zawierająca w sobie odbiornik radiofoniczny, mikrofon, gramofon, magnetofon szpulowy oraz wzmacniacz lampowy (tak, tak – po włączeniu należało poczekać, aż urządzenie się nagrzeje). Na korytarzach I i II piętra powiesiliśmy kilka wielkich głośników składaków i na długiej przerwie (która trwała wówczas od 10.35 do 10.55, a więc 20 minut) puszczaliśmy muzykę, przerywaną komunikatami, zapowiedziami i życzeniami (w dniach popularnych imienin). Pamiętam dokładnie, jaka to była muzyka – taka jaką się wówczas grało i słuchało: Czerwone Gitary, Skaldowie, Niebiesko–Czarni, The Beatles. Pan prof. Fudalej przymykał oczy na nasze najróżniejsze brewerie i ze stoickim spokojem znosił skargi nauczycieli dyżurujących na korytarzach, że uszy puchną od hałasu. Uczniowie obsługujący „studio” z reguły interesowali się nową dziedziną techniki – elektroniką, chyba nawet prof. Fudalej prowadził kółko elektroniczne. Ta muzealna obecnie radiola, była wówczas symbolem nowoczesności. Więcej, była zapowiedzią nowych czasów, epoki masowej elektroniki użytkowej – wideo, walkmanów, compact–disców, komputerów osobistych. Te słowa i określane przez nie przedmioty – dziś codziennie używane – były zupełnie nieznane 25 lat temu. Więc jednak sporo się zmieniło…
Maciej Bałtowski,
absolwent LO z roku 1972

Droga, kochana „stara buda”. Ileż wiąże się z nią przeżyć. Ile młodzieńczych porywów… Dziś cisną się na usta słowa Juliana Tuwima: „Szkoło! Szkoło! Gdy Cię wspominam, tęsknota się w serce wgryza”. Lata licealne – czas pierwszych marzeń, delikatny urok kończącej się „nastoletniości”. Czytając te wspomnienia, aż łza się w oku kręci, człowiek czuje, jak z minuty na minutę ubywa mu lat. Początkowa zaduma i wzruszenie zaczyna się mieszać z powracającą młodzieńczą figlarnością myśli na wspomnienie szkolnych lat.


Agata Karbownik   

Artykuł ukazał się w wydaniu nr 18 (669) z dnia 7 Maja 2010r.
 
Kontakt z TOP
Tomaszów Mazowiecki - baza wiedzy Biuro ogłoszeń
oglotop@pajpress.pl

Tomaszów Mazowiecki - baza wiedzy Dział reklamy
tel: 44 754 41 51

Tomaszów Mazowiecki - baza wiedzy Redakcja
tel: 44 754 21 21
top@pajpress.pl
Artykuły
Informator
Warto wiedzieć
Twój TOP
TIT - rejestracja konta Bądź na bieżąco.
Zarejestruj konto »